Post Mortem

Home > Mystery > Post Mortem > Page 10
Post Mortem Page 10

by Patricia Cornwell


  Siedziała plecami do drzwi i jak zwykle wpatrywała się w monitor, trzymając na kolanach otwarty podręcznik programowania. Kiedy weszłam, obróciła się szybko i odsunęła na bok. Na jej twarzy widać było niepokój, a krótkie czarne włosy miała w nieładzie, jakby bez przerwy, nerwowo przeczesywała je palcami.

  – Prawie całe przedpołudnie byłam na zebraniu – zaczęła bez zbędnych wstępów. – Kiedy przyszłam tu po lunchu, na ekranie znalazłam to.

  Podała mi wydruk; zobaczyłam na nim kilka komend SQL-owych *, pozwalających użytkownikowi na poruszanie się po bazie danych. Z początku nie wiedziałam, o co jej chodzi. Na górze wydrukowana była komenda „Describe” – czyli „Opisz” – a przez pół strony pod nią ciągnęły się kolumny nazw i nazwisk. Pod tym widniało kilka prostych komend typu „Select” – czyli „Wybierz”. Pierwsze dotyczyły numeru raportu z autopsji, której przedmiotem była osoba o nazwisku „Petersen” i imieniu „Lori”. Pod spodem była odpowiedź komputera, że „Nie znaleziono żadnych danych”. Druga komenda dotyczyła znalezienia numerów raportów z autopsji wszystkich zmarłych o nazwisku Petersen znajdujących się w naszej bazie danych.

  Nazwiska Lori Petersen nie było na tej liście z prostego powodu: raport z autopsji oraz wszystkie dokumenty dotyczące jej sprawy nadal leżały na moim biurku; jeszcze nie zdążyłam oddać ich sekretarce, by wprowadziła je do komputera.

  – O czym ty mówisz, Margaret? To nie ty wpisałaś te komendy?

  – Z całą pewnością nie ja – odparła z naciskiem. – Nie zrobił też tego nikt z naszego biura. To nie byłoby możliwe. – Zyskała sobie moją całkowitą uwagę, więc ciągnęła: – Kiedy wychodziłam stąd w piątek, zrobiłam to samo, co robię wieczorem każdego innego dnia. Zostawiłam komputer w trybie automatycznego przyjmowania zgłoszeń, żebyś mogła się z nim połączyć z domu, gdybyś potrzebowała. Niemożliwe, by ktokolwiek wpisał to z mojego komputera, gdyż nie można go normalnie używać po przełączeniu na tryb przyjmowania zgłoszeń; jedynym wyjściem jest połączenie się z nim przez modem innego komputera.

  To miało dla mnie sens. Terminale biurowe były połączone sieciowo z tym, na którym pracowała Margaret, a który fachowo nazywała serwerem. Mimo iż Departament Zdrowia Publicznego znajdował się zaledwie po drugiej stronie ulicy, nie byliśmy z nim połączeni siecią komputerową, mimo stałego nacisku ze strony komisarza. Odmówiłam mu tego już nieraz i zamierzałam czynić to w przyszłości, gdyż nasza baza danych była niezwykle poufna, a dużo spraw aktualnie rozpracowywała policja. Gdybyśmy połączyli się z Departamentem, nasza baza danych byłaby dostępna dla każdego urzędnika, co mogłoby stworzyć ogromne problemy nie tylko nam, ale także policji oraz rodzinom zmarłych.

  – Ja tego nie wpisałam – powiedziałam do Margaret.

  – Nawet przez myśl mi to nie przeszło – odparła. – Nie wyobrażam sobie, po co miałabyś wpisywać te komendy; przecież ze wszystkich ludzi to właśnie ty powinnaś wiedzieć, że dane dotyczące sprawy Lori Petersen nie zostały jeszcze wprowadzone do bazy. Ktoś inny jest za to odpowiedzialny, ale na pewno nie nasze urzędniczki czy lekarze. Oprócz komputera w twoim gabinecie i tego na dole w kostnicy, wszystkie inne są tylko głupimi terminalami.

  A głupie terminale – jak nie omieszkała mi przypomnieć – to mniej więcej dokładnie to, co sugeruje nazwa: bezmózgie jednostki składające się tylko z monitora i klawiatury. Wszystkie terminale znajdujące się w naszym biurze połączone były z serwerem stojącym w gabinecie Margaret. Jeżeli serwer nie działał, terminale także nie nadawały się do użytku – innymi słowy, były wyłączone z obiegu od piątku wieczorem, zanim Lori Petersen została zamordowana.

  Bezprawny wstęp do bazy danych musiał zdarzyć się gdzieś podczas weekendu albo dziś wczesnym przedpołudniem.

  Ktoś z zewnątrz dostał się do naszego systemu.

  Ta osoba musiała być obeznana z systemem i bazami danych, których używaliśmy. Musiałam jednak pamiętać, że bazy SQL-owe są bardzo popularne i wcale nie takie trudne w obsłudze. Numer modemu komputera był taki sam jak wewnętrzny numer telefoniczny do gabinetu Margaret, a ten z kolei był zarejestrowany w spisie telefonów pracowników Departamentu Zdrowia Publicznego. Wystarczyło mieć komputer z odpowiednim oprogramowaniem i kompatybilny modem oraz wiedzieć, że Margaret jest analitykiem komputerowym zatrudnionym przez Departament, i zadzwonić pod jej numer wewnętrzny, by przy odrobinie szczęścia połączyć się z serwerem. Ale na tym koniec. Bez znajomości haseł i nazw użytkowników, nie można się dostać nawet do poczty elektronicznej, nie wspominając już o biurowych aplikacjach czy bazie danych.

  Margaret wpatrywała się w monitor; ciemne brwi nad okularami miała lekko zmarszczone i przygryzała kciuk.

  Przysunęłam sobie krzesło i usiadłam obok niej.

  – Jak? Jak ktoś mógł zdobyć hasło i nazwę użytkownika?

  – Nad tym się właśnie zastanawiam. Bardzo niewiele osób je zna – ja, ty, inni lekarze oraz osoby wprowadzające dane do bazy. A nasze nazwy i hasła są inne niż te, które przydzieliłam pozostałym dystryktom.

  Choć każdy z podległych mi dystryktów był skomputeryzowany siecią identyczną jak nasza, mieli własne bazy danych i brak bezpośredniego dostępu do centralnej bazy danych. Mało prawdopodobne – choć, w rzeczy samej, nie do końca niemożliwe – by któryś z podległych mi koronerów był odpowiedzialny za to włamanie.

  – Może ktoś zgadł i mu się poszczęściło – zaproponowałam, sama nie wierząc w to, co mówię.

  Margaret potrząsnęła głową.

  – To prawie niemożliwe. Wiem, bo sama tego próbowałam – kiedy na przykład zmieniłam komuś hasło na skrzynce pocztowej i nie mogłam go sobie przypomnieć. Po trzech nieprawidłowych próbach komputer sam się rozłącza, poza tym ta wersja bazy danych nie przyjmuje nielegalnych zalogowań. Jeżeli wpiszesz wystarczająco dużo fałszywych haseł, na ekran wyskakuje ci komunikat „Context Error” – „Błąd Kontekstowy” – i wypadasz z gry.

  – A czy nie ma ich gdzieś zapisanych? – spytałam. – Czy można w komputerze znaleźć miejsca, gdzie są zapisane? A co będzie, jeżeli to jakiś inny programista…

  – Nie ma mowy. – Margaret była tego najwyraźniej pewna. – Jestem bardzo ostrożna… owszem, istnieje tabela systemowa, gdzie wpisane są nazwy użytkowników i ich hasła, ale można się do niej dostać tylko pod warunkiem, że wie się, co robić. Poza tym to i tak nie ma znaczenia, gdyż już od dawna się nią nie posługuję, by zapobiec właśnie tego typu problemom.

  Nic nie odpowiedziałam.

  Margaret przyglądała mi się z niepokojem, szukając jakichś oznak mego niezadowolenia; błysku w oczach mówiącego, że mam do niej o to pretensje.

  – To doprawdy okropne – wypaliła nagle. – Nie mam pojęcia, co ta osoba zrobiła. Na przykład ABD nie chce działać.

  – Nie chce działać? – ABD, czyli Administrator Bazy Danych, była to opcja dająca wybranej osobie, na przykład Margaret albo mnie, prawo dostępu do wszystkich tabel i plików oraz możliwość przeprowadzania na nich różnego rodzaju działań. Powiedzenie, że ABD nie działa, było równoważne stwierdzeniu, że klucz do moich frontowych drzwi od dziś nie pasuje. – Co masz na myśli, mówiąc, że nie chce działać? – Z trudem zachowywałam spokój.

  – Dokładnie to. Nie mogłam za jego pomocą wejść do żadnej z tabel. Z jakiegoś powodu hasło zostało uznane za niepoprawne. Musiałam wszystko przeprogramować.

  – Jak to się mogło stać?!

  – Nie mam pojęcia. – Margaret była coraz bardziej zdenerwowana. – Może ze względów bezpieczeństwa powinnam zmienić nazwy wszystkich użytkowników i przydzielić nowe hasła?

  – Nie teraz – odparłam automatycznie. – Po prostu nie wprowadzimy sprawy Lori Petersen do komputera, to wszystko. Kimkolwiek byłaby osoba, która włamała się do komputera, nie znalazła tego, czego szukała.

  Wstałam.

  – Tym razem nie.

  Zamarłam i spojrzałam na nią z góry. Na jej policzkach zoba
czyłam dwie szkarłatne plamy.

  – Nie wiem. Nawet jeżeli to miało miejsce kiedykolwiek w przeszłości, nie mam tego jak sprawdzić, gdyż echo było wyłączone. A te komendy – wskazała na wydruk, który nadal trzymałam w ręce – to echo komend wpisanych do komputera, który połączył się z moim. Zawsze zostawiam echo wyłączone… w ten sposób, gdy połączysz się z domu modemem, na moim komputerze nie widać, co robisz u siebie. W piątek bardzo się spieszyłam. Chyba przez niedopatrzenie zostawiłam echo włączone… – Potrząsnęła głową. – Nie pamiętam, ale wyszło to nam na dobre…

  Odwróciłyśmy się jednocześnie i zobaczyłyśmy Rose stojącą w drzwiach. Jej mina mówiła wszystko: Och, Boże, dlaczego znowu ja?…

  Zaczekała, aż wyjdę na korytarz, a potem powiedziała:

  – Na pierwszej linii jest koroner z Colonial Heights, na drugiej detektyw z Ashland, a dopiero co dzwoniła sekretarka komisarza…

  – Co takiego? – przerwałam jej gwałtownie; tak naprawdę usłyszałam tylko jej ostatnią wiadomość. – Dzwoniła sekretarka Amburgeya?

  Rose podała mi różową kartkę z notesika, na którym zapisywała dla mnie wszystkie wiadomości telefoniczne.

  – Komisarz chce się z panią widzieć.

  – O co mu chodzi, na miłość boską? – Jeżeli mi powie, że sama muszę się tego dowiedzieć, chyba wybuchnę!

  – Nie mam pojęcia – odrzekła Rose. – Jego sekretarka nic mi nie powiedziała.

  Rozdział szósty

  Nie mogłam wysiedzieć za biurkiem; musiałam wstać i przejść się gdzieś, bo inaczej straciłabym resztki opanowania.

  Ktoś włamał się do mojej bazy danych, a Amburgey chciał mnie widzieć w swoim gabinecie za godzinę i czterdzieści pięć minut. Wątpię, by zaprosił mnie na herbatkę i przyjacielską pogawędkę.

  Poszłam na obchód; zazwyczaj miało to na celu rozniesienie dowodów rzeczowych do różnych laboratoriów, a czasem po prostu obejście podwładnych i zobaczenie, jak się sprawy mają – dobry doktor zawsze odwiedza swoich pacjentów. W tej chwili musiałam się czymś zająć.

  Biuro Medycyny Sądowej jest wiecznie wrzącym ulem, plastrem miodu o komórkach wypełnionych sprzętem laboratoryjnym oraz ludźmi w białych fartuchach i okularach ochronnych.

  Kilku naukowców skinęło mi głową i uśmiechnęło się, gdy przechodziłam obok otwartych drzwi ich prywatnych królestw. Jednak większość z nich nawet mnie nie zauważyła, tak byli pochłonięci swą pracą. Myślałam o Abby Turnbull i innych dziennikarzach, których nie lubiłam.

  Czy jakiś ambitny reporter zapłacił hakerowi za włamanie się do naszej bazy danych?

  Jak długo to już trwało?

  Nawet nie zauważyłam, kiedy doszłam do laboratorium serologicznego; zdałam sobie z tego sprawę dopiero, gdy mój wzrok padł na czarne blaty zastawione tubkami, probówkami, testerami i podgrzewaczami. Za szklanymi szybkami, na półkach, leżały plastikowe torebki z dowodami rzeczowymi oraz słoiczki z chemikaliami. Na środku pomieszczenia znajdował się długi stół z prześcieradłem i pościelą z łóżka Lori Petersen.

  – Wpadłaś w samą porę – powitała mnie Betty. – To znaczy, jeżeli chcesz dostać niestrawności.

  – Nie, dziękuję. Obejdę się.

  – Mnie to już dopadło – dodała. – Dlaczego niby ty masz być uodporniona?

  Zbliżając się do wieku emerytalnego, Betty miała stalowoszare włosy, mocne rysy twarzy i piwne oczy, które mogły być obojętne lub pełne troski, w zależności od tego, czy człowiek zadał sobie tę odrobinę trudu, by się do niej zbliżyć. Polubiłam ją od pierwszego wejrzenia; jako szefowa laboratorium serologicznego była dokładna i wytrwała, a ogrom jej wiedzy za każdym razem wprawiał mnie w zdumienie. Prywatnie była zapalonym obserwatorem ptaków i uzdolnioną pianistką, która nigdy nie wyszła za mąż i nigdy tego nie żałowała. Przypominała mi nieco siostrę Martę, moją ulubioną zakonnicę ze szkoły przyklasztornej imienia Świętej Gertrudy, do której chodziłam jako dziecko.

  Rękawy laboratoryjnego fartucha miała podwinięte do łokci, a dłonie osłonięte rękawiczkami. Przed nią, na blacie, stały probówki z zebranymi z miejsca zbrodni włókienkami oraz PERK * ze sprawy Lori Petersen zawierający kartonowy folder wymazów oraz koperty z próbkami włosów i włókien. Folder, koperty i probówki były oznaczone przeze mnie etykietkami wydrukowanymi przez komputer – jeszcze jeden owoc ciężkiej pracy Margaret.

  Jak przez mgłę przypomniałam sobie plotki, że po nagłej śmierci burmistrza Chicago ponad dziewięćdziesiąt razy usiłowano włamać się do bazy danych lokalnego koronera. Podobno to jacyś nadgorliwi dziennikarze starali się uzyskać wyniki autopsji oraz testów toksykologicznych.

  Kto to zrobił? Kto włamał się do mojego komputera?

  I dlaczego?

  – Już niedługo będą coś mieli… – mówiła Betty.

  – Przepraszam… – Uśmiechnęłam się do niej przepraszająco, więc powtórzyła:

  – Dziś rano rozmawiałam z doktorem Glassmanem; powiedział, że niedługo, za parę dni, będą już mieć wyniki z pierwszych dwóch spraw.

  – Wysłałaś im próbki z dwóch ostatnich?

  – Dopiero co poszły. – Odkręcała właśnie pokrywkę małego, brązowego słoiczka. – Bo Friend dostarczy im je osobiście…

  – Bo Friend? – przerwałam.

  – Albo inaczej posterunkowy Friendly, jak mówią o nim chłopcy z drogówki. Tak się nazywa, Bo Friend. Jak babcię kocham. A teraz zastanówmy się, do Nowego Jorku jedzie się jakieś sześć godzin; dziś wieczorem powinien je odstawić do laboratorium. Coś mi się zdaje, że oni ciągnęli zapałki.

  – Zapałki? – Popatrzyłam na nią baranim wzrokiem.

  Czego może chcieć ode mnie Amburgey? Może chce znać wyniki testów DNA? Ostatnimi czasy tylko tym się wszyscy interesowali.

  – Niektórzy z naszych policjantów jeszcze nigdy nie byli w Nowym Jorku – wyjaśniła Betty.

  – Jeden raz powinien im w zupełności wystarczyć – skomentowałam. – Poczekaj, aż zachce im się zmienić pas albo znaleźć wolne miejsce na parkingu!

  Ale przecież jeżeli miał jakieś pytania odnośnie do wyników testów, mógł mi przysłać wiadomość pocztą elektroniczną, jak zwykle. Do tej pory porozumiewał się ze mną prawie wyłącznie w ten sposób.

  – Aha. Ale to i tak będzie jego najmniejszy problem. Nasz przyjaciel Bo urodził się i wychował w Tennessee i nigdzie nie rusza się bez swego gnata.

  – Mam nadzieję, że do Nowego Jorku pojechał bez niego – odparłam bez zainteresowania. To moje usta z nią rozmawiały; mój umysł zaprzątnięty był całkiem czym innym.

  – Aha – powtórzyła Betty. – Kapitan kazał mu zostawić broń w domu i wyjaśnił, jakie są przepisy dotyczące noszenia broni palnej w tym mieście Jankesów, ale Bo przyszedł po próbki z uśmiechem na ustach. I z uśmiechem poklepał się w miejscu, gdzie zapewne miał przypiętą kaburę. Ma taki sześciostrzałowy rewolwer w stylu Johna Wayne’a. Ci faceci i ich pukawki. To tak trąci Freudem, że jest aż śmieszne…

  Gdzieś z zakamarków pamięci wydobyłam wiadomości o dzieciach włamujących się przez modem do baz danych ogromnych korporacji czy banków.

  Pod telefonem stojącym na biurku u mnie w domu znajdował się modem umożliwiający mi połączenie z komputerem w biurze. Ale to było nie do pomyślenia; ściśle zastrzeżone. Lucy rozumiała powagę sytuacji i wiedziała, że nie wolno jej łączyć się z tutejszą bazą danych. Było to jedyne zastrzeżenie, jakie uczyniłam; wszystko inne mogła robić do woli, choć czasem źle się z tym czułam, jak przystało na osobę od lat mieszkającą samotnie i nie przyzwyczajoną do tego, by ktoś inny dotykał jej rzeczy.

  Przypomniałam sobie gazetę, którą Lucy znalazła ukrytą pod poduszkami kanapy, i wyraz jej buzi, gdy wypytywała mnie o zabójstwo Lori Petersen.

  Do korkowej tablicy wiszącej nad moim biurkiem między innymi przypięte były kartki z numerami telefonów – zarówno domowych, jak i biurowych – wszystkich moich pracowników,
w tym także Margaret.

  Nagle zdałam sobie sprawę z tego, że Betty od dłuższej chwili nic nie mówi; spojrzawszy na nią, zobaczyłam, że przygląda mi się z uwagą.

  – Dobrze się czujesz, Kay?

  – Przepraszam. – Westchnęłam ciężko.

  Betty przez moment jeszcze się nie odzywała, po czym rzekła ze współczuciem:

  – Wiem… to, że nie ma jeszcze żadnych podejrzanych, dobija nas wszystkich.

  – Trudno jest mi się skupić na czymkolwiek innym. – Choć powinnam, przez ostatnią godzinę właściwie wcale o tym nie myślałam, zganiłam się w duchu.

  – Cóż, przykro mi to mówić, ale wyniki testów DNA będą diabła warte, chyba że znajdziecie jakiegoś podejrzanego.

  – Taak, najwyższy już czas, byśmy przechowywali w bazie danych nie tylko odciski palców, ale także dane genetyczne – mruknęłam. – Wtedy nasze życie byłoby o wiele łatwiejsze.

  – Oj, to chyba prędko nie nastąpi.

  Czy dzisiejszego dnia nikt nie miał dla mnie żadnych dobrych wiadomości? Czułam, jak u podstawy czaszki zaczyna mi się ból głowy.

  – To doprawdy dziwaczne. – Betty właśnie zakrapiała organiczną pochodną kwasu fosforowego na małe krążki białego papieru. – Można by się spodziewać, że ktoś gdzieś widział tego faceta. Przecież nie jest niewidzialny. Nie wnika tak po prostu do domów tych kobiet, no i musiał je widzieć już wcześniej. Jeżeli kręci się przy parkach albo centrach handlowych, to ktoś powinien go zauważyć.

  – Nawet jeżeli ktoś go widział, nic nam o tym nie wiadomo – odparłam. – I nie chodzi o to, że ludzie do nas nie dzwonią. Z tego, co słyszałam, telefony w studiach telewizyjnych programów o przestępczości aż się urywają, bez względu na porę dnia i nocy. Lecz jak na razie nikt nie powiedział nic sensownego.

 

‹ Prev